Tego chyba nie spodziewał się nikt. Seksowne sukienki, opływające sylwetkę dzianiny, wycięcia eksponujące ciało, nagie brzuchy, kozaki muszkieterki i zapięcia na plecach – wszystko to można było zobaczyć na wybiegu podczas pokazu mody, który 16 listopada odbył się w kamienicy przy ul. Mazowieckiej w Warszawie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że był to pokaz najnowszej kolekcji Michała Szulca – projektanta, który przez 10 lat swojej kariery przywiązany był do ubrań oversize w minimalistycznym wydaniu, czyniąc z nich swój znak rozpoznawczy. I choć pierwsze podkreślające figurę modele pojawiły się już w poprzedniej kolekcji designera, nikt nie przypuszczał się, że kolejną zechce oprzeć na nich w pełni. To wynik fascynacji latami 90., z których w tym sezonie czerpią także inni kreatorzy. Stąd właśnie topy odsłaniające pępek i górną część brzucha, szorty i spódniczki mini (te na szczęście w całkiem wyrafinowanym wydaniu – kopertowe i z zakładkami) oraz… obcisłe bluzki wysadzane diamencikami. Jak dla mnie, wiernej miłośniczki skromnego stylu projektanta, to trochę za dużo. Zwłaszcza, że dekoracyjnych elementów było więcej – pierwsze skrzypce grały ogromne rogowe guziki, na marynarkach i płaszczach pojawiały się detale w stylu militarnym, a na koszulowych sukienkach kieszenie formą nawiązujące do krawata. Właśnie te „biurowe” sukienki obok trenczowych i skórzanych płaszczy wzbudziły moje największe pożądanie, choć paradoksalnie z założenia miały być najmniej sexy. Za to najbardziej w stylu „dawnego” Szulca. „Less is more” – czy nie do tego nas przyzwyczaiłeś, Michale?